czwartek, 19 listopada 2015

Narodziny. Opowiadanie #1

To  pierwszy post z serii. Opowiadanie. Historia nie na faktach, inspirowana życiem jednak. Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.


PROLOG
Każdy ma jakiś początek


Podobno dziennie przychodzi na świat 353 tysiące dzieci. To jest 255 na minutę. Czworo dzieci na sekundę, każdego dnia, każdej wiosny, zimy, lata, jesieni... Ty też byłeś jednym z nich. Ona też. Urodziła się na początku lat 60-tych ubiegłego wieku. Jako piąte dziecko w rodzinie, czwarte które przeżyło. Matka jej była w ten dzień sama w domu, Ojciec był jak zwykle w lesie, pracował ciężko przy wyrębie drzew. Czasem nie było go parę dni, czasem nawet tygodni. Matka w każdy taki dzień samotności drżała ze strachu o swojego męża. Jedynego żywiciela rodziny. Czasy były ciężkie.

Gdy w 1953 roku przybyli z mężem na te ziemie, zajmować po łemkowskie gospodarstwa wiedziała ze będzie ciężko, ale wierzyła ze dadzą radę. Jej mąż był silnym mężczyzną. Nie bał się pracy. Harował od rana do wieczora, aby zapewnić jej to o czym marzyła i to co jej obiecał. Dom był mały. Dwie izby po prawo, część stajenna po lewej. Na środku sień. Obok domu stałą mała obora, kurnik. Wszystko w opłakanym stanie. A mimo tego musieli za to zapłacić nie male pieniądze w gminie. Dużo pracy ich kosztowało aby doprowadzić gospodarstwo do porządku. Teraz, od drogi stoi już nowy plot, strzecha naprawiona, połatana, chata wybielona, trawa zawsze skrzętnie wykoszona, siano skopione. Stoją też ule. To pasja męża, sam je zbudował, sam napszczelił i sam dogląda. Tutaj w okolicy powstaje najlepszy mód na świecie. Miód spadziowy. Nie znajdziecie go w innych częściach kraju. Tylko tutaj, na zapomnianym południowym wschodzie. Na terenach pradawnej Polski. Kto nigdy nie spróbował prawdziwego miodu spadziowego, na prawdę nie wie co to miód.

Tego dnia Matka wstała jak zwykle by obrobić w obejściu. Wydoiła krowę, wyprowadziła ją aby się pasła. Na rychtowała na wieczór drzewa na opał. Nakarmiła dzieci i wyprawiła najstarszego syna do szkoły. Chodził już do pierwszej klasy. Szkoła podstawowa na szczęście była blisko. W oddalonej zaledwie 6 km większej wiosce. Codziennie przemierzał te kilometry wte i z powrotem, piechotą. Nie narzekał. Najgorzej było w zimie, ale teraz gdy lato za pasem i rok szkolny się kończy wszyscy odetchną.

- Janka! Włodek! Biegnijcie przepiąć Magdę w inne miejsce bo tam już się wypasła. Tylko wracać mi zaraz bo obiad gotów. A i Staszek wnet wróci z lekcji.

Magda to krowa, dzieci ją tak nazwały. Mówiła im, że mogą jej dać mniej "ludzkie" imię, ale uparły się na Magdę i tak już zostało. Konia zresztą nazwały Maćkiem. Zresztą każde stworzenie w gospodarstwie miało swoje imię i każde było bardzo "ludzkie".
Matkę bolał brzuch, wiedziała że dzień porodu zbliża się nieuchronnie, ale liczyła na to, że dziecko wstrzyma się z przyjściem na świat do powrotu Ojca. Pewnie za bardzo się forsowałam od rana. Mówiła sama do siebie odganiając czarne myśli. Dzieciom wieczorem nie pozwoliła już ganiać po polu. Staszek napalił w piecu pod jej nadzorem bo sama nie miała już siły. Zapanowała już całkowita ciemność. Tu w górach w nocy jest naprawdę ciemno. Nikt tutaj nie marnuje świec, ani tym bardziej prądu, którego w wiosce i tak nie było. Za to widać każdą, nawet najmniejszą gwiazdę. Mało kto wie, że Beskidy to najlepsze miejsce w Polce do oglądania nocnego nieba. Matka tez o tym nie wiedziała. Ale kochała to niebo i kochała się w nie zapatrzeć, wtedy gdy już porobiła wszystko, a dzieci jej spały już snem głębokim. To była jej chwila. Tego wieczoru, mimo ładnej pogody nie wyszła na próg chaty by oglądać niebo. Wiedziała już że się zaczyna. Dzieci spały. Była sama. Ból stawał się nie do zniesienia. Nie wytrzymam do rana, pomyślała.

-Staś! Staszek! STASIEK! Obudź się...
-Mama? Mamo co się stało?
-Stasiek, ubierz się prędko i leć do Babki Antosiakowej. Powiedz jej, że mama rodzi.
-Rodzi? A mówiłaś że braciszek się urodzi jak Tatuś przyjedzie.
-Mówiłam. Ale widzisz, braciszek chce się szybciej z Tobą przywitać. Leć prędko. Bez Babki nie wracaj.

Staszek poleciał ile miał sił w nogach. Wioska nie była duża. Składało się na nią 5 gospodarstw. Ale Chata starej Antosiakowej była na samym końcu. Psy wyły, księżyc był w pełni, gdy oczy się przyzwyczaiły do ciemności Stasiek widział drogę całkiem dobrze, mimo to potknął się dwa razy. Szybciej myślał. Będę miał nowego brata. U Antosiaków było ciemno. Pukał do drzwi, mocno, coraz mocniej. Nikt go nie słyszy. Staszek stanął przed oknem do izby w chacie Antosiaków i zawołał.

-Hej, pani Antosiakowa! Obudźcie się! HEJ!

Cisza. Nic się nie dzieje. Nie był w stanie dosięgnąć do okna. Nie wiedząc co ma począć sięgnął po kamień i z impetem rzucił nim w szybę. Roztrzaskała się z hukiem. Krzyk.

-Co się do cholery tutaj dzieje? Pali się czy co? Kiego czorta po nocy niesie? Ktoś ty? Od kogoś żeś przyszedł?
-Od Bochenków jestem, mama rodzi. Kazała Was wołać.

Babka Antosiakowa zaklęła pod nosem, narzuciła na siebie ubranie i wyszła z chaty.

-Ruszajmy, nie mamy zbyt wiele czasu.

Matka w domu postawiła trochę wody na piecu do zagotowania. Poszukała czyste prześcieradła i nożyczki które własnie miała zamiar wyparzyć wrzątkiem. Ale nie dała rady. Czuła że musi już zacząć przeć. Dziecko pcha się na ten świat nieubłaganie. W pół zgięta doszła do łózka. Wiedziała co robić. Rodziła już wcześniej cztery razy. Za każdym razem, oprócz pierwszego porodu myślała, że jest na to gotowa, przecież już kiedyś to przeszła. Myślała, że zna ten ból. I za każdym razem tak samo mocno była zaskoczona jak człowiek szybko potrafi wymazać z pamięci jaki ten ból jest na prawdę. 

Antosiakowa ze Staśkiem wpadli do chałupy gdy główkę dziecka było już widać. Stara babka która od lat trudniła się dorywczo zawodem akuszerki szybko przystanęła do matki.

- No Zocha, teraz już nie ma odwrotu.  Przyj.  Teraz.
-...
-Teraz
-...
-...
- Mocno! Zocha dasz radę. To nie pierwszy Twój poród...

Płacz. Urodziło się. Złapało pierwszy oddech szybko. Staszek stojący w koncie izby krzyknął.

- Jest! Mój brat!
- Nie Stasiek. Siostra. Stasiu masz siostrę. Zocha masz córę.

Powiedziała Antosiakowa wzruszonym głosem. Po mino dziesiątków porodów które odebrała, zawsze przeżywała ten sam moment wzruszenia. Zawsze tak samo mocno. Kochała te wszystkie dzieci. Była ich taką porodową matką.

Matka nie miała siły, w uszach dudniał jej płacz dziecka. To piękna melodia dla serca matki. Dziewczynka. Hania. Tak, to będzie Hania, już postanowiła.

Stasiek wyparzył nożyczki.  Babka zrobiła wszystko jak należy. Pępowinę odcięła. Za wiązała. Otulona Hania leżała w kołysce którą delikatnie bujał jej starszy brat Staś. Janka i Włodek wspinali się na palcach by zobaczyć siostrę.  Matkę czekało jeszcze trochę pracy do wykonania.

-Przyj...
                               -Przyj...
                                                                 -Przyj...       Mówiła Babka...

A tam w kołysce zaczęło się życie. Jej życie. Hanna Maria urodzona 13 czerwca 1964 roku. Do dziś jednak w dowodzie ma wpisaną datę urodzenia jako 15 czerwca. Jej ociec dotarł do wioski nazajutrz po narodzinach. A do miasta, zapisać dziecko, jeszcze następnego dnia i tak już zostało. Hanna. Do dziś Świętuje urodziny przez trzy dni. Zagubiona w czasie...





Zapraszam na kolejną część TU.

foto pixabay.com psaudio

3 komentarze:

Jeśli to, co właśnie przeczytałeś spodobało Ci się, poruszyło Twoje serce, lub usta do uśmiechu, pozostaw swój komentarz.
Jeśli nie, to kulturalna, konstruktywna krytyka zawsze mile widziana.




TOP